9 listopada 2012

O: Nieszczęśliwa artystka


    Dzień dobry. Tak, myślę, że właśnie tak powinno brzmieć powitanie. Na pożegnanie mówi się „papa”, prawda? Tak, dokładnie. Więc, od nowa:
Dzień dobry. Jest to moja czwarta próba kontaktu, poprzednie zakończyły się niepowodzeniem. Nie wiem, czy ktoś, ktokolwiek mnie teraz usłyszy, ale jeśli tak – chciałabym opowiedzieć historię swojego życia, zwrócić pewną uwagę na coś, czego nikt zdaje się nie zauważać.
    Zacznę od samego początku, od momentu, kiedy byłam jeszcze dziecinna. Miałam wtedy mnóstwo przyjaciół, a na świat dzień w dzień patrzyłam przez duże okno, obserwując tych wszystkich spieszących się ludzi, nie wiadomo dokąd. Nie miałam wtedy żadnych problemów, także z naiwną radością snułam plany o tym, że ktoś mnie kiedyś zauważy i zostanę wspaniałą artystką, nie… Tancerką, podziwianą przez wszystkich!
    Jednak czas mijał i mijał, a ja wciąż wpatrywałam się w przezroczystą szybę. Moi przyjaciele zaczęli znikać, jeden po drugim… I już nigdy więcej ich nie zobaczyłam. Każdemu rozstaniu towarzyszył okropny smutek, żal i ból, większość z nich nigdy się ze mną nawet nie pożegnała, żadnego spojrzenia, nic. Poszli spełniać moje marzenia, tańczyć i grać najróżniejsze role.
    W końcu zostałam sama. Jedyna, ostatnia i wciąż widząca świat przez szkło. Cała dziecięca radość minęła, każda minuta stała się bolesna, a coś, co mogę nazwać sercem, boleśnie kłuło, szczypało, jakby ktoś rozrywał je na drobne kawałeczki. Zastanawiałam się wtedy dzień w dzień, cały czas, jaki może być powód tego, że nikt mnie nie zechciał, aż w końcu doszłam do wniosku, że nie liczył się talent, a… A uroda. Szara plątanina nici na głowie, zbyt wielkie, czarne oczy i ta figura… Taka sztywna, prosta, bez krągłości. Tak, czasami dało się wręcz doskonale ujrzeć w tym piekielnym oknie własne odbicie. Odbicie paskudy.
    Z tą okrutną świadomością egzystowałam dalej i dalej, zaś pogłębiający się smutek z każdym zmierzchem gasił nadzieję, zabijał wszelkie pozytywne uczucia i przyprawiał o depresję. Gdybym tylko mogła z kimś porozmawiać! Żałowałam, że nie poświęciłam na to czasu wtedy, kiedy jeszcze wszyscy byli wokół mnie…
    I wtedy, kiedy to, co zwane było wiarą, przezywało agonię… Nagle… Nagle odżyło, wstało i uśmiechnęło się tak szeroko, że ja również chciałam. Odkryto mnie! Zauważono! Nareszcie uznano mój talent!
    Przemiła, młoda kobieta tak po prostu zabrała mnie ze sobą, do miejsca, które nazwała „przedszkolem”. Było tam mnóstwo dzieci, dzieci, które z wielką chęcią oglądały jak tańczę, jak gram najróżniejsze role. Śmiały się, klaskały, cieszyły i zachwycały mymi pięknymi ruchami, gdy unosiłam nogę lub rękę lub wykonywałam niezwykłe akrobacje. Byłam wtedy… Tak strasznie szczęśliwa, spełniona, że nareszcie mogę robić to, co kocham.
    Dla mnie to był czas, który mógł trwać wiecznie, nie chciałam już nic zmieniać. Wszystko… Było takie, jak mogłam sobie wymarzyć. Jednak jedna z moich fanek, malutka o błękitnych oczkach i czarnych kucykach, pewnego dnia powiedziała, że chce mnie mieć tylko dla siebie. Złapała mnie za rękę i zabrała z przedszkola – do swojego domu. Na miejscu powiedziała starszej od niej, lecz podobnej kobiecie „Mamo, mamo! Patrz, znalazłam ją na ulicy!”
    Nie wiedziałam, dlaczego okłamała osobę zwaną mamą, ale to nie było ważne. Najważniejsze, że nie skreślało to moich koncertów. Miałam teraz znacznie uszczuploną widownię, bo była nią tylko dziewczynka, jednak najważniejsze, że ktoś, ktokolwiek mógł oglądać, jak z pomocą „mamy” tańczę i wiruję na najróżniejszych parkietach.
    Ten stan… Trwał dużo krócej niż poprzedni. Ledwo kilka dni i nagle pojawiła się inna artystka. Ładniejsza, lepiej zbudowana, potrafiąca śpiewać. Złote nitki na głowie i zielone, proporcjonalne do twarzy oczy… Nie byłam dla niej żadną konkurencją. Zostałam okrutnie, nieczule wrzucona do ciemnego, zasuwanego pomieszczenia. I byłam tam całkiem sama. Nic nie widziałam, choć wiele razy słyszałam kroki, śmiechy i szurania gdzieś w pobliżu mojej nowej klitki. To było… Za każdym razem, kiedy się ktoś zbliżał rosła we mnie nadzieja, że zajrzy tutaj, zajrzy, zobaczy mnie i zabierze. Za każdym razem to uczucie zostało okrutnie gaszone. Zapomniała. Zapomnieli. Wszyscy zapomnieli o wspaniałej tancerce, jaką byłam.
    Minęło mnóstwo czasu, a ja siedziałam i nie mogłam nic zrobić. Zupełnie nic. Nie miałam przy sobie nawet mojego okna, nie mogłam obserwować spieszących się ludzi… Raz, na chwileczkę, moje więzienie zostało otworzone. Wiara, że sobie przypomnieli… Czy ktoś jeszcze zna to okrutne uczucie zawiedzenia. Wtedy dołączył do mnie miękki, futrzany niedźwiedź… Z początku byłam przerażona, że mnie połamie, pogryzie! Jednak zaczęłam mu głęboko współczuć, gdy zobaczyłam, że jego główka i ciało ledwo się razem trzymają. Oprócz współczucia pojawił się też strach. Co też te okrutne, duże osoby wyprawiają?! Okrutnicy!
    Niedźwiedź nie był dobrym towarzyszem rozmów. W zasadzie powinnam powiedzieć, że w ogóle nie był ich towarzyszem – nie odezwał się do mnie ani słowem, nie wykonał żadnego ruchu, gdy próbowałam do niego mówić. Tylko patrzył małymi oczkami w sufit, zupełnie bez ruchu…
    Większość mojego, i tak niedługiego, życia spędziłam w tej ciemnicy, w obecności nieruchomego towarzysza. To były lata… Długie lata, podczas których moje stawy wyniszczały, pokryły się dziwnym nalotem i choć nie mogłam się poruszać, to czułam, że każdy gest sprawiłby mi ból. Okropny, przeszywający ból. Bałam się. Tak strasznie się bałam, że będę zmuszona oglądać tę nicość, tę samotność przez kolejne wieki, tak długo, tak długo! Tak bardzo, że nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
    Stało się! Wtedy, kiedy nadzieja była w agonii, znowu coś się wydarzyło! Więzienie zostało otwarte, a ja i niedźwiadek zabrali z tej pustki. Zabrani przez kobietę, której nigdy nie widziałam – miała ona niebieskie oczy i czarne, piękne włosy. Obejrzała mnie ona bardzo dokładnie – i tak, jak myślałam, każde poruszenie niemiłosiernie bolało, - wymamrotała coś, czego nie zrozumiałam, po czym trafiłam do pudła. Jednak długo nie mogłam się namyślać, a i tak rozejrzeć też nie. Zostałam stamtąd bardzo szybko wyciągnięta i posadzona wśród mnóstwa futrzanych zwierząt, artystek i artystów – w ich oczach wyraźnie malowała się niepewność, zapewne jak również w moich. Zwłaszcza, że nie mogłam się równać urodą z żadną i żadnym z nich… Jednak najważniejszy jest talent, prawda?
    Wątpię, bym siedziała tam długo, nie doczekałam nawet zmierzchu. Gdy było bardzo gorąco podszedł do nas wszystkich jakiś mężczyzna, ale wyraźnie oglądał mnie, tylko mnie! Dogadał się ciemnowłosą kobietą i zabrał mnie, daleko. Naprawdę bardzo daleko, bo podróż trwała całą resztę dnia! Gdy dotarliśmy do mieszkania starszego, lekko siwego pana, naprawił on wszystkie moje stawy – skroplił je czymś. Ból spowodowany jakimkolwiek ruchem po prostu ustąpił, zniknął też dziwny jazgot, który wydawałam chyba właśnie ja, choć tego nie byłam pewna.
    Następnego dnia zabrali mnie do miejsca, o którym za młodu słyszałam bardzo dużo. Teatr! To coś, o czym marzyło miliony artystek, a ja… Ja znowu poczułam szczęście, gdy usłyszałam, że mam zatańczyć w tym miejscu! Po takim czasie w nicości i bezczynności… Znowu mogłam się wykazać! Czyż nie było to coś pięknego?
Jak się okazało – nie tak całkiem.
    Na początku to było piękne, świetne, radosne. Mój taniec stał się tak zaawansowany, tak świetny i niesamowity, że nie tylko dzieci przychodziły mnie oglądać – robili to też dorośli. Jednak wciąż i wciąż tańczyłam to samo, potem uczyłam się czegoś innego i to również powtarzałam po dziesiątki, setki, tysiące razy… Nikogo nie interesowało moje zmęczenie, moja chęć odpoczynku, musiałam wciąż, wciąż pracować, męczyć się dla widowni. Nie miałam ani chwili wytchnienia, jak również nikt nie zwracał uwagi na to, że chciałabym czasem posiedzieć przez kilka lub kilkanaście dni i poobserwować dokładniej świat wokół mnie – po koncertach tylko zostałam zamykana w dużym, miękkim łóżku, z którego nie miałam żadnego widoku. To był jedyny moment, kiedy mogłam odpocząć.
    Wtedy, podczas tego wiecznego zmęczenia i tych chwil odpoczynku, kiedy mogłam wreszcie pomyśleć… zaczęłam rozumieć. Rozumieć, co się dzieje wokół, a gdy usłyszałam pewną rozmowę, miałam już pewność. Rozmowa brzmiała dokładnie w ten sposób, a zaczął ją starszy pan, który zabrał mnie tutaj: „Przyjacielu, nie uważasz, że ona jest jakaś smutna czy zmęczona?”, na co dostał odpowiedź mężczyzny, zapewne niewiele od niego młodszego: „Daj spokój, one i tak nic nie czują!”
    Spytany musiał naprawdę się wtedy rozzłościć. Byłam trzymana w dłoni, a on cisnął mną, moim kruchym ciałkiem, z całej siły o ziemię. Okropny, przeszywający ból rozszedł się wszędzie, dosłownie wszędzie. Nie mogłam krzyczeć, nie mogłam płakać, zostało tylko nieugaszone niczym cierpienie… Jak również żal i psychiczny ból, bo zorientowałam się, że moja noga, wspaniała i tyle potrafiąca… Ona… Ona nie była już moją częścią. Pęknięta leżała niedaleko mnie, oddzielona od reszty ciała. Ludzie… Ludzie nie przejęli się tym aż tak bardzo. Jeden z nich w ogóle, drugi tylko chwilowo.
    Teraz… Teraz siedzę za nowym oknem, zupełnie inną szybą niż kiedyś. Na półce, wpatrując się we wszystkich tych, którzy mogliby być moimi widzami. A oni tylko czasem zerkali w moją stronę, czasami mogłam zobaczyć uśmiech, lecz poza tym… Jestem znów samotna. Nieważne, że wokół mnie siedzą inni, którzy nie mogą już występować. Są pogrążeni w tym samym bólu i smutku, co ja.
    Przez całe życie zawieszani na sznurkach. Przez całe życie kierowani. Marionetki, które nic nie czują, nie znają bólu, łez ani radości…
    Dlaczego to, że jestem z drewna miałoby oznaczać, że nie potrafię czuć? Również posiadam duszę, również znam miliony osób, również… Również dorosłam. Czy to, że moje oczy są szklanymi kulkami musi oznaczać, iż nie może wypłynąć z nich jedna, szczera łza, spłynąć po drewnianym policzku i wtopić się w delikatną sukieneczkę?
    Proszę! Czy ktoś jest w stanie mnie usłyszeć i zobaczyć, jak bardzo ludzie się mylą…?!